Szkoła Podstawowa nr 1
w Ustce

JEDYNKA
im. kpt. Leonida Teligi

Szkoła Podstawowa nr 1 w Ustce
im. kpt. Leonida Teligi

Szkoła Podstawowa nr 1 w Ustce
im. kpt. Leonida Teligi

Search
Close this search box.
Search
Close this search box.

Wspomnień czar…

„Najważniejsze we wspomnieniach jest to, żeby mieć się gdzie zatrzymać i tam je wspominać”.

„Istota wspomnień polega na tym, że nic nie przemija”.

Jubileusz nadania imienia naszej szkole jest wyjątkową okazją do wspomnień, które – choć minione – na zawsze pozostają w pamięci. Czas je porządkuje, a dźwięk szkolnego dzwonka przywołuje ponownie. Sprawia, że każdy zakątek szkolnego korytarza i sal lekcyjnych odżywa we wspomnieniach, łącząc przeszłość z teraźniejszością. Dziś Nasi Absolwenci zabiorą nas w niezwykłą podróż w czasie. W udzielonych wywiadach przeczytamy o ich przeżyciach z lat szkolnych i o miejscu, w którym każde z nich zostawiło część swojego życia. Serdecznie dziękujemy Naszym Absolwentom za poświęcony czas, za chęć podzielenia się z nami swoimi przemyśleniami oraz doświadczeniami. Życzymy dużo radosnych chwil, które z czasem przerodzą się we wspaniałe wspomnienia.

Wywiad z Panią Paulą Ptach-Dembską

Szkołę podstawową ukończyłam w roku 1988. Uczyłam się w starym budynku szkoły – pięknym, ceglanym, powstałym – według widniejącego na nim zapisu – w 1911 roku.  Zatem „Jedynka” nie była tylko naszą, polską szkołą, ale pozostawała również we wspomnieniach przedwojennych mieszkańców Ustki.

Była to szkoła z „duszą”, o szerokich, kamiennych schodach, miejscach pamięci, gablotach umieszczonych w nietypowych wnękach. Szkoła o przestrzennych korytarzach i tajemniczych  piwnicach, gdzie mieściła się między innymi szatnia i stołówka. Przed szkołą znajdowało się boisko (dziś pełni inną funkcję) oraz bieżnia do skoku w dal, usytuowana wśród licznych, niewysokich drzew kasztanowców, na której chłopcy z klasy demonstrowali swoje umiejętności skoku z fikołkiem w locie. Dziewczynki na ogół przypatrywały się tym popisom, zajadając drugie śniadanie przy niskim murku otaczającym szkołę.

Budynek szkoły stanowiły dwa piętra i strych, który w moich wspomnieniach jawi się jako sala klasy zerowej, wyremontowana przez naszych rodziców, szczególnie zintegrowanych i kreatywnych, chcących sprawić swoim pociechom miejsce idealne dla początkowego etapu edukacji. Kto widział obecny budynek usteckiego ratusza, dostrzegł zapewne cztery wąskie okienka otaczające tarczę zegara. Były to okna naszej pierwszej sali, na strychu. Tam zaczęłam swoją naukę.

Wychowawczynią klasy została pani Krystyna Paluchowska. Sympatyczna, serdeczna pani zajęła się naszym rozwojem w tym szczególnym i najważniejszym etapie edukacji. Na zajęciach rysowaliśmy szlaczki, wzorki, z rodzicami tworzyliśmy „lizaki” z literkami i cyferkami, aby móc pokazywać pani wyniki dodawania i odejmowania lub odgadywać literki poszczególnych wyrazów. Przemierzaliśmy okoliczne lasy, aby znaleźć materiał do plastycznych prac i by spędzać czas na świeżym powietrzu.

Pani Paluchowska była niezwykle wyrozumiałą i dowcipną osobą. We wspomnieniach przechowuję liczne, przedziwne sytuacje i zabawne reakcje pani Paluchowskiej. Na przykład moje słynne półgodzinne spóźnienie na lekcję.  Wynikło ono z sytuacji bardzo poważnej, mianowicie tego dnia otrzymałam od taty kompas wyznaczający, między innymi, drogę do szkoły. W związku z tym, pomimo niewielkiej, stumetrowej trasy z domu do szkoły, utknęłam pod pomnikiem ofiar poległych w obronie naszej ojczyzny (który to pomnik znajdował się w samym środku drogi) i  sprawdzałam, czy zmierzam w dobrym kierunku. Nie pomagało wołanie mamy z okna, musiałam zweryfikować współrzędne i dopiero wówczas ruszyłam na zajęcia. Pani powitała mnie z dozą zrozumienia.

Pani Paluchowska zawsze sadzała mnie z Karolem w ostatniej ławce dlatego, że najbardziej dokazywaliśmy. W trzeciej klasie, kiedy już od dawna nie uczyliśmy się w sali na strychu, lecz w sali na pierwszym piętrze szkoły, doszedł do naszej klasy nowy uczeń – Adam. W związku z tym, że Karol nie dokazywał już tak jak w zerówce, siedziałam w ostatniej ławce sama. I właśnie z Adamem posadziła mnie pani Paluchowska. Miała dobre wyczucie,był to mój dobry przyjaciel, aż do czasów liceum.

Tu poświęcę chwilę koleżankom i kolegom z klasy. Muszę przyznać, że wielu z nich było i jest do dziś, jak się spotkamy, gdzieś głęboko w duszy, tymi samymi kolegami z dzieciństwa. Nasze wnętrza się nie zmieniły. Kilkoro z nas niestety już nie ma.

Wciąż pamiętam listę obecności odczytywaną przez panią Paluchowską i numery poszczególnych osób w dzienniku. W związku z tym, że rodzice nasi byli bardzo zintegrowani, i my, uczniowie, bardzo się przyjaźniliśmy i okazywaliśmy sobie szacunek.

Moim dobrym kolegą z klasy „do tańca i różańca” był Tomek. Dosłownie, bo mamy nawet piękne zdjęcie z I Komunii, jak stoimy: ja w białej sukni, Tomek w garniturku obejmujący mnie szarmancko (zastanawialiśmy się potem, czy fotograf – pani Zillmann nie pomyliła szablonu przeznaczonego dla innych Sakramentów). Z Tomkiem i jego siostrą Anetą spędzaliśmy wiele czasu na wspólnej nauce i zabawie. Lubiłam także rodzeństwo Kasię i Wojtka, po lekcjach naprawdę przednio się bawiliśmy.

Trzeba dodać, że dzieciństwo tamtych czasów różniło się od tego, które przeżywają dzieci w czasach obecnych. Na podwórku u babci Tomka stał czołg (rzekomo przeznaczony do nagrań filmowych o II wojnie światowej) i w tym czołgu organizowaliśmy zabawy, których nie zazna żadne z obecnych dzieci. Bywało, że całymi dniami wisieliśmy na trzepaku, graliśmy w piłkę nożną, w palanta i bawiliśmy się w rodzinę albo lekarza na trawniku. Zimą, co wieczór szaleliśmy na łyżwach po potężnym Placu Wolności, a w październiku zbijaliśmy kasztany z drzew za pomocą kija.W międzyczasie staliśmy w kilometrowych kolejkach za kawą dla rodziców, masłem, kawałkiem mięsa albo tenisówkami, jedną rozmiaru 34, a drugą rozmiaru 38, które należało wymienić między sąsiadami, aby wszystkim zgadzał się numer. Za czym jeszcze staliśmy – nie zdradzę, ale łatwo wysnuć wniosek, że czasy były przedziwne, można nawet rzec – surrealistyczne, choć jednego nie można było im zarzucić – dobrych i otwartych relacji międzyludzkich.

Należy również dodać, że telefonu w tamtych czasach nikt nie posiadał. Nawet stacjonarnego. Telewizory były czarno-białe, a jedyną dziecięcą atrakcją dnia była dobranocka o 19-ej, w której królował animowany Miś Uszatek lub Miś Koralgol i nikt nie narzekał, że nie jest w kolorze.

Jak już mowa o telewizorze, wspomnę dzień 13 grudnia 1981 roku, w którym generał Wojciech Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Jego kamienna twarz pojawiła się na wizji czarno-białego telewizora w  godzinach niedzielnego Teleranka, zaburzając dziecięcy porządek rzeczy. Następnego dnia rano wstałam, by iść do szkoły i zobaczyć moją ulubioną panią Paluchowską. W związku z tym, że całą noc padał śnieg, już na progu wpadłam w zaspę po szyję (w tamtych latach potrafiło napadać). Mama wybiegła za mną, aby mi pomóc i byłybyśmy przedzierały się niczym himalaiści, torując sobie stumetrowy szlak przez zaspy, gdyby nie żołnierz z karabinem nadzorujący porządek tuż przy- zakopanym głęboko w śniegu- płocie naszego domu, który zawołał: „Wracać! Jest stan wojenny!”

Wspaniali rodzice umilali nam życie w szarej, socjalistycznej Polsce, organizując dla naszej klasy wycieczki i obozy.

Najatrakcyjniejszą wycieczką była wyprawa do Czechosłowacji, gdzie zwiedzaliśmy Pragę i inne wspaniałe miejscowości.

Naszą wychowawczynią była wówczas pani Anna Chojnowska. Ochoczo dorównywała kroku obrotnym i pomysłowym, przyzwyczajonym do działania  rodzicom, organizując wraz z nimi ciekawe imprezy.

Serdecznie wspominam nauczycieli, którzy podjęli w tamtym czasie trud nauczania: panią Elżbietę Komorowską, która prowadziła zajęcia języka polskiego, a także panią Janinę Kuligowską nauczającą chemii.

O ile pani Komorowska potrafiła trafnie rozgryźć wnętrze młodego człowieka, wydobyć na światło dzienne jego zdolności, przy okazji darząc go ogromną wyrozumiałością, to pani Kuligowska wymagała od nas więcej, niż sam Jan Paweł II, który w przesłaniu do młodych z 1983 roku wypowiedział słynne: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”. My nie kierowaliśmy się tymi słowy, pani Janina Kuligowska wymagała od nas tak wiele, że nie było już szans na podwyższenie poprzeczki. W efekcie tej intensywnej, dwuletniej edukacji, pomimo rozmaitych not końcowych, wszyscy zdawaliśmy (w tajemnicy przed panią) egzaminy wstępne do szkoły średniej z chemii i wszyscy zdaliśmy na piątkę. Posiadam dwa zeszyty z tamtych lat, w tym jeden z chemii, w którym widać jak skrupulatnie szkoliliśmy się, by wyliczyć skład węgla, wodoru i tlenu w porcji gliceryny lub samodzielnie przygotować gips, czy poznać właściwe zastosowanie etanolu.

Szczególnie zapadły w mojej pamięci panie: Anna Błaszczyk od historii i Anna Zaryczna od polskiego.  Były to wrażliwe i miłe panie, o niezwykłym darze przekazywania wiedzy. Zachowany, wspominany drugi zeszyt, to właśnie zeszyt z historii, wskazuje na jakość prowadzonych przez panią Annę Błaszczyk zajęć, jej serdeczność i umiejętność docenienia pracy ucznia:

To, co obie panie ofiarowały najpiękniejszego właśnie mi – to miłość do gór i wędrowania. Były bowiem organizatorkami szkolnych obozów wędrownych. Z kilkunastoosobową grupą uczniów z różnych klas podejmowaliśmy się wielokilometrowych wędrówek po Górach Świętokrzyskich, Beskidzie Sądeckim i innych przewspaniałych miejscach, które zwiedzaliśmy po drodze.

Zdj. Po lewej: Początek eskapady, czyli dojazd na miejsce startu, na czele pani Anna Zaryczna. Po prawej: Odpoczynek na trasie.

 Były to – nie ukrywając – najcudowniejsze chwile w moim życiu: całodniowa wędrówka, rozmowy, zawiązane przyjaźnie trwające po dziś dzień i spotkania z ciekawymi ludźmi poznanymi na trasie. A po dotarciu do schroniska – przekłuwanie pęcherzy na piętach i w te pędy na boisko, by grać w nogę, dziewczyny z chłopakami, aż padaliśmy ze zmęczenia, nawet nie próbując dokazywać w nocy.

Zdj. Po lewej: Pani Anna Zaryczna wraz z napotkanym na trasie księdzem. Po prawej: Padanie ze zmęczenia, a w prawym górnym rogu, niezmordowana pani Anna Błaszczyk studiująca mapę.

Rano, po wspólnym śniadaniu zmierzaliśmy dalej, by zwiedzać nieznane miejsca Polski, zdobywając punkty na górską odznakę PTTK.

Z całym przekonaniem muszę stwierdzić, że obozy miały szczególny wpływ na moją przyszłość, zwłaszcza pasję górską, którą starałam się rozwinąć najlepiej jak mogłam, szkoląc się na kursach wspinaczkowych, przemierzając polskie i alpejskie szlaki, wspinając się, zdobywając góry zimą, a także organizując obozy wędrowne dla moich uczniów.

Zdj. Od lewej: W Bieszczadach (na zdjęciu mój mąż), wspinam się w CinqueTorri we włoskich Dolomitach, „chwila dla fotoreportera” na szczycie zimowej Świnicy.

Już we wczesnym dzieciństwie zaczęłam naukę gry na fortepianie. Najpierw w Miejskim Domu Kultury w Ustce, a następnie – od trzeciej klasy – w Państwowej Szkole Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Słupsku. Odtąd uczęszczałam do dwóch szkół. Wprawdzie umiejętności muzyczne rozwijałam w słupskiej szkole, jednak w usteckiej „Jedynce” otrzymałam szansę na występy i prezentowanie swoich umiejętności.

Osobą szczególnie zaangażowaną  w życie artystyczne szkoły była pani pedagog – Barbara Sojecka. To dzięki jej profetycznym wizjom i wierze w ponadczasową wartość naszego przedsięwzięcia, mogłam brać udział w niezwykle poważnych – jak na możliwości emocjonalne dziecięcej psychiki – spektaklach, wykonując muzykę Chopina i Paderewskiego do trudnych strof arcydzieł polskiej literatury recytowanych przez kolegów. Nasze występy cieszyły się ogromnym uznaniem w środowisku, ale zważywszy na trudne czasy, uważam, że przyczynialiśmy się do promocji kultury polskiej w sposób właściwy, jako że przedstawienia zawierały dużo głębsze przesłanie, niż napis widniejący nad naszymi głowami w sali gimnastycznej.

Zdj. Pani Barbara Sojecka podczas uroczystej gali w naszej szkole.

Nauka w dwóch szkołach była dosyć uciążliwa. Wymagała przede wszystkim pewnej zaawansowanej logistyki, przemieszczania się z jednej szkoły do drugiej (oddalonej o dwadzieścia kilometrów), a także co kwartał na poranny egzamin z fortepianu lub kolejny koncert organizowany w Słupsku. Liczyła się ogromna wyrozumiałość nauczycieli „Jedynki”, którzy wspierali mnie na tej drodze rozwoju.

Po ukończeniu usteckiego liceum, pomimo chęci studiowania w politechnice, poszłam za głosem rozsądku (niektórzy twierdzą, że za głosem duszy) i wybrałam muzykę. Ukończyłam kompozycję w Akademii Muzycznej im. G i K. Bacewiczów w Łodzi, a następnie teorię muzyki, byłam również stypendystką w Hochschulefür Music Franz Liszt w Weimarze na kierunku: kompozycja.

Występowałam jako pianistka na scenach filharmonii i w radio, moje utwory były wykonywane na festiwalach takich jak: Warszawska Jesień, Festiwal Pianistyki Polskiej w Słupsku, Festiwal Chóralny w Amiens we Francji. Muzyka sprawiła, że moje życie było pełne wrażeń, emocji, sukcesów, ale i mrówczej pracy,poświęcenia prawie całego wolnego czasu na twórczość i ćwiczenie na fortepianie.

Zdj. Wraz z Barbarą Żydzianowską wykonujemy Wariacje na temat Paganiniego W. Lutosławskiego podczas koncertu w Sali Kameralnej PSM w Słupsku.

Ponadto życie artystyczne nie miałoby dla mnie wartości, gdybym nie mogła przekazywać swojej wiedzy innym pokoleniom. Mając tak dobre wzorce nauczycieli, sama również podjęłam się tego zadania, uczę od ponad dwudziestu pięciu lat. Od 2007 roku pracuję w Państwowej Szkole Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Słupsku, nauczając kształcenia słuchu, harmonii i improwizacji fortepianowej.  Prowadziłam również zajęcia w takich placówkach jak Ośrodek Szkolno – Wychowawczy im. L. Braille’a w Bydgoszczy, a także przez wiele lat –kształciłam amatorów, tworząc zespoły muzyki dawnej. To niezwykłe uczucie: zacząć z młodymi ludźmi od zera, a po roku, już z całkiem prężnym zespołem kameralnym wykonywać arie J. S. Bacha. To cud nauczania!

Chciałabym przekazać uczniom obecnej „Jedynki”, aby wierzyli w siebie i łatwo się nie poddawali, mieli świadomość, że każdy z nas jest do czegoś powołany i nie powinien rozpraszać się w realizacji tego powołania. Należy systematycznie, codziennie dokładać cegiełkę na rzecz tej intencji, a na pewno osiągnie się swój zamierzony cel.

No i oczywiście, by kochali swoją szkołę, bo spędzają w niej najważniejsze lata!

Wywiad z Panem Józefem Masłowskim

 Szkołę Podstawową nr 1 w Ustce „ udało mi się ukończyć” w 1981 roku.

Dyrektorem szkoły był wtedy p. Stanisław Dudka. Pierwszą „ moją Panią” w klasach I – III była p. Muchla, później p. Anna Chojnowska, a przez ostatnie lata p. Irena Siemaszko.

 Bardzo miło wspominam moje szkolne lata „ w podstawówce”, a w szczególności zajęcia pozalekcyjne koła geograficznego, którego opiekunem była moja wychowawczyni pani Irena Siemaszko, z którą do tej pory mam kontakt, bo zostałem sąsiadem „zza płotu”. Byłem zaangażowany w działalność turystyczną, można powiedzieć „połknąłem bakcyla”  podróżowania, co lubię robić do tej pory z moją żoną Magdaleną. Chętnie i bardzo często uczestniczyłem wspólnie z klasą w rajdach i wycieczkach. Pomimo, że odbywały się one  w różnych porach roku oraz  w soboty czy w niedziele, chętnych było sporo. Szkolne wycieczki bardzo  umilały nam wtedy czas.

Miło też wspominam wyjazdy w ramach SKS-ów na basen do CSMW w Koszarach / wtedy jedyny w okolicy/. Na taki wyjazd trzeba było zasłużyć. Jednak zdarzało się, że nie każdy miał możliwość popływać, bo gdy się zapomniało czapki / nie czepka / zwłaszcza w okresie zimowym, nasz opiekun  pan Kramarczuk nie wpuszczał na basen. No i była lipa, trzeba było obejść się smakiem, z kąpieli nici.

W klasie VIII nosiłem sztandar w czasie uroczystości szkolnych, czyli byłem, jak teraz się mówi w poczcie sztandarowym. Mieliśmy wtedy inne stroje, niż są teraz, takie specjalne mundurki marynarskie, bo nasza szkoła była i jest do tej pory pod patronatem kpt. L. Teligi. Wyglądaliśmy super, a zwłaszcza dziewczyny. Mnie było trochę trudniej, bo spodnie miały dwa rzędy guzików odpinających tzw. klapę z przodu i zawsze niewygodnie /w sensie , że nie szybko/  było w razie korzystania z WC/ śmiech /.

Taka to była fajna szkoła, że moje dzieci córka Martyna i syn Szymon też ukończyli              „Jedynkę”.

Chyba teraz jest łatwiej uczniom, niż było za moich czasów, ale i tak bym się z nimi nie zamienił. O wiele lepsze są teraz warunki do nauki, chociażby sprzęty w szkole, np. pamiętam ławki z dziurką na atrament, WC na dworze …. Moim zdaniem kiedyś szkoła nastawiona była na przekazywanie wiedzy i umiejętności, natomiast obecnie bardziej skupiamy się na uczeniu, na sposobach pozyskania wiedzy z zastosowaniem różnego rodzaju środków, których kiedyś nie było. Rozwój cywilizacyjny sprawił, że nauka stała się ustawiczna i trwa przez cały okres życia zawodowego. Kiedyś było systematycznie i cierpliwie, dzisiaj szybko z różnymi rozwiązaniami przyjaznymi dla ucznia.

Wtedy też często musieliśmy wkuwać regułki i niekiedy zbędne wiadomości, a przecież trzeba pamiętać, że nie było komputerów, telefonów, z których można było w każdej chwili skorzystać. Biblioteka w moim czasie była przez nas bardzo często” okupowana”, tam mogliśmy czerpać z książek dodatkowe informacje. Ale jak teraz obserwuję, to my więcej czasu spędzaliśmy na dworze po szkole,  czy to grając w piłkę nożną, czy „ w noża”, inaczej niż obecni uczniowie. To były fajne czasy. 

Tak, zapamiętałem śmieszną historię z klas młodszych, wiązała się z rybkami. Otóż mnie i mojemu najlepszemu koledze Witkowi, którego serdecznie pozdrawiam, w czasie ferii przypadła opieka nad rybkami ze szkolnego akwarium. Chyba źle zrozumieliśmy „instrukcję” karmienia, ponieważ już po dwóch dniach zorientowaliśmy się, że „ odeszły do krainy wiecznych łowów”, chyba je przekarmiliśmy? Wtedy w naszych głowach pojawiła się groźba wyrzucenia ze szkoły. Chcąc zatrzeć ślady naszej niefortunnej działalności, szybko wyłowiliśmy z akwarium nieszczęsne rybki, zanieśliśmy je nad morze i nakarmiliśmy nimi głodne mewy. Nikomu nic o tym wydarzeniu nie mówiliśmy i grzecznie czekaliśmy, co będzie dalej. Jednak sprawa szybko wydała się, ale nam na szczęście się upiekło, uff!. A w akwarium pojawiły się nowe rybki, lecz nam już nie pozwolono do nich się zbliżać.

            Pamiętam też śmieszne sytuacje w czasie gry w palanta na boisku szkolnym na zajęciach z wychowania fizycznego z p. Ryszardem Kramarczukiem. Gdy ktoś bardzo dobrze trafił w piłeczkę, to ona leciała hen daleko, nawet na drugą stronę ulicy, tam gdzie kiedyś znajdowało się targowisko miejskie w naszym mieście, a obecnie jest nowy cmentarz komunalny. Często ta piłka trafiała w stragany albo nawet w…… nie będę kończył w co lub w kogo. Wówczas kilku ochotników, między innymi ja, biegło na targ, aby poszukać piłeczki, a przy okazji „ poczęstować się” produktami ze straganów, m.in. owocami, pysznym serkiem ze wsi… itp, co nie zawsze kończyło się dla nas dobrze. Wtedy to dopiero zaczynał się prawdziwy wf, a w szczególności – sprint. Niejeden z nas pobił wówczas rekord świata w biegu na 100 m.

Co wpłynęło na mój wybór, aby zostać nauczycielem? Otóż to… Bardzo lubiłem i lubię  majsterkować. Moje najlepsze lekcje, to były zajęcia z tak zwanego zpt, czyli zajęcia  praktyczno-techniczne z p. Franciszkiem Rymarzem. Wtedy na tych lekcjach był podział na dziewczynki i chłopców. Każdy miał zajęcia w swojej pracowni. Pamiętam, że jednym z zadań było wykonanie motorówki, która miała napęd i musiała jeszcze pływać. A czy teraz uczniowie daliby radę zbudować takie cudo?

Franek, taką ksywkę miał pan Rymarz, był moim idolem, bo wszystko i z niczego potrafił zrobić. Tak mu tego zazdrościłem oraz tych jego pomysłów, dlatego też postanowiłem zostać takim panem Frankiem, czyli zostać nauczycielem zajęć praktyczno- technicznych / obecnie techniki /. Po maturze zdałem do Studium Nauczycielskiego na kierunek Technika w Lęborku, a potem na studia do Szczecina. Moją pracę pedagogiczną rozpocząłem w Zespole Szkół Budowy Okrętów w Ustce na warsztatach szkolnych, a potem byłem wicedyrektorem Zespołu Szkół Technicznych i ani się obejrzałem, jak zostałem po konkursie dyrektorem, a po połączeniu szkół w 2012 roku dyrektorem Zespołu Szkół Ogólnokształcących i Technicznych. Obecnie pracuję jako nauczyciel i kierownik szkolenia praktycznego w usteckiej szkole średniej i już przez 33 lata przekazuję wiedzę swoim uczniom, tak jak kiedyś pan Rymarz. Marzenia się spełniają.

Wywiad z Panią Joanną Bakinowską

Jestem nauczycielem bibliotekarzem i pracuję w szkolnej bibliotece. Na co dzień zachęcam uczniów do czytania. Praca w bibliotece przynosi mi naprawdę ogromną satysfakcję. Uwielbiam czytać książki, dotykać je, kartkować, czuć ich zapach. Szczególnie lubię jak do biblioteki przychodzą uczniowie. W trakcie rozmowy mam możliwość zorientowania się, czy książki, które wybraliśmy wspólnie, to są właśnie te książki, które im się podobają lub nie. Bardzo lubię swoją pracę i kontakt z uczniami.

Oficjalnie do szkoły podstawowej uczęszczałam w latach 1988 – 1995. Specjalnie użyłam słowa „oficjalnie” ponieważ ze szkołą podstawową nr 1 w Ustce jestem związana od drugiego roku życia. Wówczas moja mama p. Irena Znajdek rozpoczęła w SP1 pracę jako nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej. Były to wczesne lata mojego dzieciństwa więc za wiele nie pamiętam z tamtego okresu jednak późniejsze lata już doskonale utkwiły mi w pamięci. Ustecka jedynka towarzyszy mi przez całe moje życie – od lat dziecięcych poprzez szkolne, a teraz obecnie poprzez pracę w niej jako nauczyciel.

Jako wymagających ale ciepłych i serdecznych. Otwartych na nasze potrzeby, służących pomocą. Byli nauczyciele, których wspominam jako szczególnie wymagających, którzy w czasach szkolnych nie byli może postrzegani pozytywnie przez uczniów. Z biegiem czasu jednak bardzo doceniałam fakt, że dużo od nas wymagali. Później było nam łatwiej w kolejnych szkołach.

Pani Janina Kuligowska była niezwykle wymagającym nauczycielem ale za to każdy uczeń miał podstawy chemii w tzw. małym palcu.

Pani Irena Rymarz potrafiła w sposób spokojny i ciekawy zainteresować fizyką. Lubiłam, kiedy p. Anna Błaszczyk przedstawiała nam losy historii Polski i świata w formie opowiadania, które przyjemnie i zainteresowaniem się słuchało. Przydatne i ciekawe były też zajęcia prowadzone przez p. Annę Chojnowską, która prowadziła zajęcia techniczne i uczyła nas szyć, szydełkować itp. W pamięci  z tamtych lat mam też p. Lubę Hyńko, która nieustannie nam coś grała na pianinie na lekcjach muzyki.

Szczególnie w sercu zapamiętałam moją wychowawczynię p. Małgorzatę Zagrodzką, nauczycielkę biologii. Nie wiem jak ona to robiła ale potrafiła stworzyć między nami uczniami a nią niesamowitą, przyjacielską relację. Nikt się tej pani nie bał, a każdy szanował i lubił. Była wyrozumiała, tolerancyjna, miała do nas dużo serca, cierpliwości i zaufania w szkolnych murach i na wycieczkach klasowych.

Dziś z racji tego, że pracuję w szkole jako nauczyciel mam tą przyjemność pracować i spotykać na szkolnych korytarzach nauczycieli którzy pracowali w szkole kiedy ja byłam jeszcze uczennicą .

Ulubionych przedmiotów miałam kilka. Jedne przede wszystkim lubiłam dlatego, że się nimi interesowałam i w łatwy sposób przyswajałam drugie dlatego, że nauczyciele uczący potrafili stworzyć ciepłą i miłą atmosferę lekcji na którą się szło z przyjemnością. Gdybym jednak miała wskazać te najbardziej ulubione przedmioty to byłaby to chemia, biologia i język rosyjski. Jednak szczególnie bliska była mi chemia. Lubiłam ją ponieważ z łatwością ją pojmowałam i dlatego, że byłam nią zainteresowana. Duży wpływ na polubienie przeze mnie tego przedmiotu miał fakt, że p. Kuligowska potrafiła dokładnie i logicznie tłumaczyć. Ciągle powtarzam, że gdybym miała jeszcze raz stanąć przed swoim wyborem drogi zawodowej to z pewnością wybrałabym kierunek chemiczny.

Generalnie byłam spokojną uczennicą ze wzorowym zachowaniem. Nie sprawiałam szczególnych trudności. Jednak jak na prawdziwego ucznia przystało mam też jedną historię za którą musieli zapłacić rodzice. W klasie znajdowała się szafa z przeszkloną częścią. Na przerwie postanowiliśmy z kolegą urządzić wyścigi, które zakończyły się stłuczoną przez nas szybą. Wstyd był ogromny przed nauczycielem i przed rodzicami ale za to jedną swoją historię mam.

Szkoła była dla mnie drugim domem. Lubiłam chodzić do szkoły. Czas spędzony w niej wspominam bardzo pozytywnie. w szkole zawsze panowała przyjazna atmosfera i pozytywna dyscyplina. Nauczyciele byli wymagający ale jednocześnie życzliwi. Ze wszystkich szkół, do których uczęszczałam czas spędzony w szkole podstawowej jest najbliższy memu sercu. Zapewne też dlatego, że przewija się ona przez całe moje dzieciństwo, okres studiów a także obecnie pracę zawodową.

Wywiad z Panem Maciejem Nikodemskim

Jest Pan związany z naszą szkołą od lat. Najpierw jako uczeń, teraz w roli rodzica… Mamy do Pana kilka pytań związanych zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością.

Do usteckiej „Jedynki” uczęszczałem w latach 1984-1992. Szkoła mieściła się jeszcze wtedy w starym budynku przy obcenej ulicy Kardynała Wyszyńskiego. Kiedy zaczynałem naukę, obowiązkowym ubiorem były granatowe mundurki z białymi kołnierzykami, a na ramieniu nosiło się tarcze z oznaczeniem szkoły. Były one wręczane uroczyście podczas pasowania na ucznia, co było dla rozpoczynającego szkolną edukację powodem do dumy i potwierdzeniem wkroczenia w nieco doroślejszy etap życia. Obecnie szkoła zajmuje nowoczesny budynek przy ulicy Darłowskiej, więc bywając tam jako rodzic, nie mogę „wzdychać” do starych murów. Kiedy jednak spojrzę na imię patrona szkoły, widniejące na frontowej ścianie, myślę sobie, że to jednak jest „moja szkoła”, tylko trochę później i w ciut innym miejscu.

Gdy wspominam dawną szkołę, przed oczami mam obraz jej majestatycznych, czerwonych murów, kiedy powoli ukazywała mi się pomiędzy drzewami w drodze na lekcje. Idąc od strony Placu Wolności, przechodziłem przez park, po czym niewielką furtką wchodziłem na teren szkoły. Po lewej stronie, między dwoma rzędami niewysokich drzewek, mijałem rozbieg do skoku w dal z wyłożoną gumową bieżnią i miejscem do lądowania wysypanym białym piaskiem. Potem przechodziło się przez asfaltowe boisko do piłki nożnej z metalowymi bramkami po obu stronach. W drzwiach szkoły niemal zawsze stała pani woźna, która – stosownie do zachowania uczniów – witała ich srogim lub nieco bardziej przychylnym spojrzeniem. Jako „postrach” dla wyjątkowych rozrabiaków trzymała w ręce drewnianą linijkę, która tak skutecznie działała na wyobraźnię uczniów, że nie pamiętam sytuacji, w której musiałoby dojść do jej użycia. Szatnie były na dolnym piętrze. Schodziło się do nich wąskimi schodkami. Przebrawszy się, wchodziliśmy do góry – na parter lub pierwsze piętro, gdzie mieściły się sale lekcyjne. Szczególnym miejscem w budynku było tajemnicze pomieszczenie, ukryte za drzwiami na najwyższej kondygnacji. Uczniowie nie mieli tam wstępu, więc nikt do końca nie wiedział, co się w nim znajduje. Do tajemniczych drzwi prowadziły schody z korytarza na pierwszym piętrze – nieco węższe niż te na niższych kondygnacjach. Tuż przed ukończeniem szkoły miałem okazję zajrzeć do sekretnego pokoju, kiedy pomagałem nosić dekoracje na szkolną uroczystość. Okazało się, że znajdowało się tam spore pomieszczenie gospodarcze, w którym przechowywano rozmaite skarby. Nie pamiętam dokładnie tego miejsca, ale przypominam sobie, że byłem wtedy zachwycony w równym stopniu tym, co zobaczyłem w środku oraz faktem, że szczęśliwy przypadek pozwolił mi uchylić nieco rąbka wielkiej tajemnicy „pokoju na górze”.

Oczywiście. Takich wydarzeń zapisało się w mojej pamięci całkiem sporo. Niektóre z nich są raczej przyziemne i śmieszne, jak ekspedycje na przerwach po prażony słonecznik i kolorowe napoje w workach, czy bójki z kolegami „za choinkami”. Inne wspomnienia są bardziej refleksyjne, jak to, kiedy kolega z klasy zaprowadził mnie do swojego mieszkania, znajdującego się w obdrapanej suterenie w starej dzielnicy Ustki i pokazywał mi którędy ze swojego pokoju ucieka po daszku przed ojcem, kiedy ten wraca pijany do domu. Pokój, który dzielił z bratem i siostrą, był mały i zaniedbany. Nie było w nim ani stołu, ani biurka. Na moje pytanie, gdzie odrabia lekcje, wskazał na stół w pokoju rodziców i wyjaśnił, że tam właśnie mogą się uczyć, o ile rodzice nie mają gości. Dopiero po latach, kiedy zestawię ten obraz z sytuacjami, w których ten sam kolega notorycznie przychodził do szkoły nieprzygotowany i otrzymywał uwagi za brak higieny lub nieodpowiedni ubiór, zrozumiałem w jakim stopniu własne sukcesy i niepowodzenia w życiu należy oceniać przez pryzmat możliwości, stworzonych nam przez rodziców.

I tak mógłbym wymieniać kolejne wspomnienia – zupełnie błahe i te bardziej znaczące, emocjonalne i wzniosłe lub całkiem przyziemne. Jednak, ilekroć wspominam szkołę z tamtych lat, w pierwszej kolejności stają mi przed oczami dwie osoby i z uśmiechem myślę o niezliczonych wspaniałych chwilach, które dzięki nim przeżyliśmy. Pani Anna Błaszczyk – nauczyciel historii i Pani Barbara Sojecka – pedagog szkolny, dawały z siebie 300% zaangażowania w stosunku do tego, czego mógłby wymagać od nich dyrektor. Zajęcia w drużynie harcerskiej, coroczne obozy wędrowne w górach, czy akademie szkolne, przygotowane z taką starannością i różnorodną oprawą artystyczną, że nie powstydziłby się ich niejeden młodzieżowy teatr, to tylko niektóre z licznych owoców ich współpracy. Duet Błaszczyk-Sojecka, jeśli mogę pozwolić sobie na takie sformułowanie, swoim podejściem do ucznia, zaangażowaniem i sposobem działania o całą epokę wyprzedzał tamte czasy. To były osoby, które nauczycielem lub pedagogiem były nie tylko przez osiem godzin pracy, ale też po szkole, w wolnym czasie, czy w wakacje. W czasach, kiedy powszechnie stosowany był autorytarny model w relacjach nauczyciel-uczeń, panie Błaszczyk i Sojecka budowały tę relację z poszanowaniem naszych uczuć i bez jakiejkolwiek przemocy – w szerokim znaczeniu tego słowa. Wypracowały u uczniów autorytet, który dawał silniejszą motywację do posłuszeństwa niż jakiekolwiek nakazy, a obawa przed sprawieniem im zawodu, dyscyplinowała skuteczniej, niż mogłyby zrobić to kary. Moje najlepsze wspomnienia z czasów szkolnych są związane z owocami ich działalności. Stąd, w nadziei, że moja wypowiedź zostanie może przez Panie odczytana, pragnę im za to gorąco podziękować.

Po ukończeniu nauki w SP1, uczęszczałem do usteckiego liceum, a potem studiowałem medycynę w Gdańsku. Kolejne siedem lat pozostałem w tym mieście, gdzie oprócz wykonywania obowiązków czysto lekarskich, pracowałem jako nauczyciel akademicki i specjalizowałem się w medycynie ratunkowej. W Gdańsku poznałem moją małżonkę – Joasię, tam też urodziła się dwójka naszych dzieci – Natalka i Pawełek. Jednak zawsze mówiłem o sobie, że jestem ustczaninem i przy pierwszej nadarzającej się okazji wróciłem w rodzinne strony.

W życiu zawsze lubiłem różnorodność, co miało decydujący wpływ na wybór specjalizacji, ale też na codzienne pasje i zainteresowania. Złośliwi mogliby powiedzieć, że interesuję się wszystkim po trochę i niczym porządnie… Prawdopodobnie dlatego medycyna ratunkowa jako specjalność bardzo szeroka, dynamiczna i przynosząca coraz to nowe wyzwania, najlepiej odpowiadała moim oczekiwaniom. Lekarz ratunkowy musi mieć wiedzę z zakresu wszystkich specjalności lekarskich, przynajmniej w zakresie umożliwiającym leczenie stanów zagrożenia życia z nimi związanych. Poszukiwanie różnorodności i walka z monotonią, przełożyły się też na pokaźną liczbę miejsc, w których pracowałem w swojej niespełna dwudziestoletniej karierze. Były to dwa szpitale w Gdańsku, szpitale w Słupsku, Wejherowie i Szczecinku, pogotowie w Gdańsku, Malborku, Kwidzynie, Szczecinku i w Słupsku, wodna karetka w Sopocie i lotniczy zespół ratownicwa medycznego w Gdańsku. Obecnie pracuję nadal w Szpitalu Copernicus w Gdańsku, gdzie znajduje się między innymi centrum urazowe dla dzieci z naszego województwa, w Pogotowiu Ratunkowym w Słupsku i w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym w Gdańsku.

Czy wykonuję trudny zawód? Tego nie wiem. Nigdy nie pracowałem w innym, więc nie mam porównania. Czy jest piękny? Tak, na pewno tak. Podobnie jak w każdym aspekcie życia, tak też w praktyce lekarskiej zdarzają się oczywiście gorsze dni i pojawiają się chwile zwątpienia, ale ogólnie bardzo lubię swoją pracę i czerpię z niej dużo satysfakcji.

Odpowiadając na pytanie o cechy charakteru, wykształcone w szkole, a niezbędne w życiu zawodowym, wymieniłbym chyba głównie upór w dążeniu do celu i umiejętność pokonywania psychologicznych barier w sytuacjach trudnych. Uczciwie muszę powiedzieć, że inne cechy osobowości, jak odporność emocjonalna, umiejętność podejmowania decyzji czy opanowanie, przychodzą z czasem – z upływem kolejnych lat praktyki zawodowej. Tym, czego przede wszystkim nauczyła mnie szkoła był właśnie upór i pozytywne myślenie. W czasach, kiedy uczyłem się w usteckiej „Jedynce”, nie miała ona jeszcze wyrobionej renomy tzw. dobrej szkoły. Podobnie było z usteckim liceum. W powszechnym mniemaniu funkcjonowało przeświadczenie, że aby osiągnąć sukces w życiu, trzeba jeździć co najmniej do Słupska. Kiedy będąc w siódmej klasie zacząłem brać udział w konkursach przedmiotowych i radziłem sobie nie gorzej niż dzieciaki z dużego miasta, nabrałem przeświadczenia, że stereotypowa ocena szkół miarą wielkości miast, w których się znajdują, ma się nijak do rzeczywistości. Podobnie było w liceum. Życzliwi ludzie podpowiadali mi, że to błąd, że jak się nie chcę „zmarnować”, to „trzeba do Słupska”. Tymczasem kolejne konkursy, z sukcesami, niektóre wygrane, utwierdzały mnie w przekonaniu, że usteckie szkoły dają świetną podstawę edukacji. Warunkiem jest odrzucenie stereotypowej opinii, że tak nie jest.

Kiedy po trzeciej klasie liceum zdecydowałem się zdawać na medycynę, wiele osób odwodziło mnie od tego zamiaru. Głównym argumentem była absolutna pewność, że po usteckim liceum jest to zadanie niewykonalne. Argumentowano, że przecież od kilku lat nikt się nie dostał, że w Ustce jest niski poziom i tak dalej… A czy ktoś próbował? Po latach natrafiłem przypadkiem na zdanie, wypowiedziane niegdyś przez Alberta Einsteina: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajdzie się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”. Mam wrażenie, że tak właśnie było ze mną.

Od czasu, kiedy ukończyłem szkołę, stare uprzedzenia szczęśliwie straciły nieco na sile. Nadal jednak można usłyszeć głosy, że z Ustki trudno jest się „wybić”, że nie mamy jednakowego startu, że lepsza byłaby szkoła w Słupsku, a już na pewno w Warszawie. Pragnę stanowczo zapewnić wszystkich uczniów obecnej „Jedynki”, że tak nie jest. Chodzicie do świetnej szkoły, po której możecie osiągnąć wszystko, co chcecie. Trzeba tylko, za radą Einsteina, zapomnieć, że się nie da.  

Zdecydowanie mogę powiedzieć, że moja praca jest jednocześnie moją pasją. Myślę, że zawdzięczam to w dużej mierze elastyczności pod względem wyboru miejsca zatrudnienia. Pozwoliło mi to, jak dotąd, skutecznie wydostawać się spod wpływu patologii, ogarniającej coraz większą część państwowego systemu opieki zdrowotnej i tym samym uniknąć frustracji oraz wypalenia zawodowego, tak powszechnych w środowisku medycznym. Wykonywanie zawodu lekarza przynosi mi nadal dużo radości i satysfakcji, a zadowolenie, czerpane z mniejszych lub większych sukcesów zawodowych oraz wsparcie rodziny, dają siłę potrzebną do radzenia sobie w trudnych chwilach. 

O wyborze usteckiej „Jedynki”, jako miejca edukacji szkolnej moich dzieci, zdecydowały przede wszystkim względy merytoryczne. Wraz z małżonką przeanalizowaliśmy wiele argumentów, ostatecznie dochodząc do wniosku, że w tej szkole nasze dzieci otrzymają najlepsze wykształcenie. Co do mnie, to dodatkową rolę odegrał na pewno czynnik sentymentalny. Cieszę się, że dwójka moich pociech chodzi do „mojej szkoły”. Przede wszystkim jednak, cieszę się, że chodzą do dobrej szkoły.

Szanowni Nauczyciele, życzę Państwu, aby każdego dnia mogli Państwo doświadczać niczym nieskażonej radości ze swojej pracy. Niech każdy drobny powiew entuzjazmu przekazany dzieciom, powróci do Państwa jak potężny huragan, przyniesie nowe inspiracje i da siłę do wykonywania tej arcytrudnej pracy. Życzę też Państwu, aby w trudnym czasie pandemii, udało się Państwu pozostać w zdrowiu i podtrzymać dotychczasowe zaangażowanie w kształcenie naszych pociech, pomimo wszelkich niedogodności, związanych ze zdalnym nauczaniem.

Drodzy uczniowie, życzę Wam, abyście mieli zawsze umysły otwarte na świat i pełnymi garściami czerpali wiedzę na jego temat. Nie bójcie się marzyć o rzeczach wielkich. Wszystko jest możliwe, o ile nie dacie się przekonać, że jest inaczej. Życzę Wam, żebyście w przyszłości mogli być dumni ze swoich osiągnięć ale też, żebyście każdego dnia mogli być dumni z tego, jak ten dzień przeżyliście. Niech ciekawość świata i wiara w siebie prowadzą Was do sukcesu!

Wywiad z Panią Kingą Ćwigoń-Szymczak

Jest Pani związana z naszą szkołą od lat. Najpierw jako uczennica, teraz w roli rodzica… Mamy do Pani kilka pytań związanych zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością.

Edukację w Szkole Podstawowej nr 1 w Ustce rozpoczęłam od zerówki w 1989 roku , ukończyłam w 1998. Były to lata bardzo beztroskie, zabawne.

Odkąd pamiętam Dyrektorem naszej Szkoły była Pani Bogumiła Lenard, a Wicedyrektorem – Pani Elżbieta Komorowska. Obie Panie wzbudzały ogromny respekt i szacunek, mimo to były dla nas zawsze dostępne, mogliśmy przyjść z problemem, zapytać, porozmawiać. Patrząc na nasze dylematy z perspektywy czasu, wydają mi się one bardzo śmieszne, jednak nasze Panie Dyrektor zawsze traktowały nas z wielką powagą.

Nie mogę tu także nie wspomnieć o moich cudownych wychowawcach. W klasie 1-3 była to Pani Mirosława Wróbel. Do dzisiaj spotykając Panią Mirosławę, serce się raduje, a uśmiech ciśnie się na usta. Wspominając pierwsze lata w szkole, mam obraz, jak wiecznie przytulaliśmy się do naszej Pani, otrzymując niezliczoną ilość ciepła.

W kolejnych latach moją wychowawczynią była Pani Gabriella Rippel-Marzec (przez 1 semestr), a następnie Pan Artur Wdowiarek. Byliśmy już troszkę starsi, więc Pan Wdowiarek nie musiał nam dawać tak dużo ciepła, ale pamiętam, że traktował nas w przyjazny sposób. Myślę, że nasz biwak w Świeszynie pamięta cała klasa, a w szczególności chłopcy.

Bez wątpienia był to cudowny czas, mieliśmy super klasę, zaangażowanych Pedagogów. Na przerwach uwielbialiśmy skakać przez sznura, kilkanaście osób równocześnie, było naprawdę wesoło. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, także tego po lekcjach. Odprowadzaliśmy się do domu, razem chodziliśmy do szkoły, skakaliśmy po kałużach, przesiadywaliśmy na boisku. Przyjaźniliśmy się i kłóciliśmy. Oczywiście nie obyło się bez pierwszych miłości.

W latach szkolnych poznałam wiele bardzo wartościowych osób, z niektórymi drogi się rozeszły, ale zdarza się, że ponownie się przecinają. Jest kilka osób, z którymi do dzisiaj składamy sobie życzenia urodzinowe, czasem się spotykamy.

Dokonując wyboru szkoły dla swojej córki, nie miałam wątpliwości, że jest to najlepszy wybór. Szkoła Podstawowa nr 1 ma wieloletnią tradycję, bardzo doświadczonych Pedagogów, Dyrekcję. Dodatkowo świetne zaplecze w postaci bloku sportowego, boiska, biblioteki.

Drodzy Uczniowie, starajcie się wykorzystać ten czas w maksymalny sposób, spędzajcie ze sobą wolne chwile, razem bawcie się, śmiejcie i smućcie. To czas, do którego zawsze się wraca z ogromną radością w sercu.

Wywiad z Panią Aleksandrą Karpuk

Studiuję na 5 roku Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku, studia: stacjonarne, kierunek: wychowanie fizyczne. Jestem także żołnierzem czynnej służby Wojsk Obrony Terytorialnej i przynależę do 7 Pomorskiej Brygady Obrony Terytorialnej - stopień podoficerski, kapral.

Tak, uczęszczałam do nowo wybudowanej “Jedynki” a swoją 6-cio letnią edukację ukończyłam w 2009 roku.

W klasach 1-3 moją wychowawczynią była Pani Wiesława Lewandowska, natomiast w klasach 4-6 – Pani Anna Typiak, która uczyła mnie także matematyki. Dwie bardzo sympatyczne i miłe kobiety, które bardzo dobrze wspominam.

Jak najbardziej, sama szkoła jak i ludzie powiązani z nią bardzo mocno przyczynili się do rozwoju mojej kariery. Począwszy od tego, iż miałam wspaniałą nauczycielkę z wychowania fizycznego – Panią Danutę Kołaczek, która zdecydowanie zachęcała do uprawiania aktywności fizycznej oraz do dbania o swoje zdrowie i sprawność fizyczną. Szkoła dysponuje świetnym zapleczem sportowym, na tych obiektach odbywały się treningi karate kyokushin pod bacznym okiem senseia Artura Wdowiarka. Był On moim pierwszym trenerem, aż do momentu kiedy wyjechałam na studia. To pod Jego skrzydłami osiągałam swoje pierwsze sukcesy oraz zdobyłam tytuł mistrzyni Europy w kategorii kata młodzików do lat 15 (Bułgaria, Varna 15-16.10.2011).

Każdy start na zawodach jest dla mnie bardzo istotny bez względu na wynik końcowy, ponieważ najważniejsza jest dla mnie sama droga do osiągnięcia celu. Niewątpliwie tytaniczna praca, waleczność i zawzięcie może być źródłem całej passy sukcesów. To, ile pracy włożysz w przygotowania, z pewnością zaowocuje na macie. Dla mnie najcenniejszym osiągnięciem było zajęcie II miejsca w konkurencji kumite (walki) w kategorii seniorek +70 kg na Mistrzostwach Świata Karate Kyokushinkai KWU Russia, Ekaterinburg 9-10.12.2017. Długie i ciężkie przygotowania, dużo wyrzeczeń, samozaparcie i wielka motywacja by stanąć na podium Mistrzostw Świata. Świetnie wspominam ten czas, jednak sam przebieg zawodów był dla mnie także wielkim wydarzeniem. Zawody były dwudniowe i rozgrywały się systemem pucharowym. W sobotę stoczyłam trzy bardzo ciężkie pojedynki. Jak to mówią “pierwsza walka zawsze jest najgorsza”, bardzo ciężko było mi wejść w rytm, co mogło być spowodowane stresem, jednak w dogrywce wygrałam poprzez wskazanie sędziów. W drugiej walce czułam znaczą przewagę nad przeciwniczką, jednak doznałam urazu złamania małego palca u ręki (myślę, że przyczyną tego zdarzenia mogło być to rozluźnienie i uczucie, że “mam to!”). W trzeciej walce walczyłam z bardzo utytułowaną i niewygodną do walki przeciwniczką z powodu wysokiego wzrostu Litwinki. W tej walce próbowałam oszczędzać już swoją rękę, jednak czułam niewiele bólu zadając cios dzięki adrenalinie. Wygrana walka doprowadziła mnie do finału, który rozgrywany był kolejnego dnia. Rano mój palec nie wyglądał dobrze, był cały fioletowy i obrzęknięty. Fizjoterapeuta złożył mi rękę w pięść i zatejpował ją. Do walki finałowej wyszłam, jednak przebiegła ona nie tak, jak tego bym chciała. Mimo to byłam z siebie dumna, że wyszłam do finału i walczyłam do samego końca. Z kolejnych Mistrzostw Świata KWF, które miały miejsce w Kazachstanie (Astana 3-4.11.2018), wróciłam z podwójnym złotem startując w konkurencji kata i kumite.

Szczerze mówiąc ciężko jest mi sobie przypomnieć jakąś zabawną sytuację. Z kolei jak próbowałam sobie ją szukać w głowie, przyszły mi na myśl same zwariowane, mało odpowiedzialne pomysły z dzieciństwa. Dobrze, że mieliśmy nauczycieli dyżurujących na przerwach, którzy dbali o nasze bezpieczeństwo zwłaszcza w okresie letnim, kiedy drzwi na podwórko były otwarte.

Drodzy uczniowie,
zapewne często słyszycie od swoich rodziców czy nauczycieli słowa “ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”. Słuchajcie ich, a kiedyś im podziękujecie. Chociaż głęboko wierzę w to, że w mojej “Jedynce” są same prymusy! 🙂
Mam dla Was jedną radę, a mianowicie – nie zapominajcie o ruchu. Jesteśmy tzw. “pokoleniem trzech krzeseł”. Siedzimy w szkole / na uczelni / w pracy, w drodze do niej i w domu. W dobie pandemii trzy krzesła zamieniamy na jedno, a nasza aktywność fizyczna spada do minimum. Niestety brak ruchu może powodować niepożądane skutki. Ze swojego doświadczenia wiem, że aktywność fizyczna niesie ze sobą wiele korzyści, a przede wszystkim zdrowie fizyczne jak i psychiczne.
Pozdrawiam Was!

Wywiad z Panią Agnieszką Klimaszewską-Kargul

Rozmowa Marysi Kargul (uczennicy kl. VIc) z mamą, absolwentką naszej szkoły

Jestem jej absolwentką z 1993 roku, kiedy szkoła mieściła się jeszcze w obecnym Ratuszu. Pokonywałam do niej dość długą drogę, bo aż z osiedla Żuławy. Za nic w świecie nie chciałam jednak, żeby mama przeniosła mnie do innej szkoły. Miałam tam wielu przyjaciół, klasy wtedy liczyły ponad trzydziestu uczniów. Wiesz, że w mojej klasie było aż osiem Agnieszek?

Do dziś pamiętam atmosferę i zapach panujący w szkolnej bibliotece. Razem z koleżankami, po lekcjach, pod okiem pań bibliotekarek okładałyśmy książki w szary papier, który wcześniej trzeba było odpowiednio przyciąć, wypożyczałyśmy lektury innym uczniom. Wyszukiwanie kart czytelnika i wkładanie do nich kart książek było bardzo odpowiedzialnym zajęciem. Fascynowała mnie maszyna do pisania, do której nie miałyśmy dostępu. Wręcz magiczne dla mnie były wielkie księgi inwentarzowe, w których można było pisać tylko piórem. Jak się później okazało były to moje pierwsze kroki w świecie bibliotekarskim, z którym jestem zawodowo związana do dzisiaj.

Miałam naprawdę dobrych nauczycieli. Wyjątkowi byli poloniści, którzy potrafili w nas odkryć zdolności literackie. Do liceum poszłam z solidną podstawą z zakresu chemii i matematyki, co mnie – humanistce bardzo pomogło w dalszej edukacji. Przypominam sobie też, że pracowałam w szkolnym sklepiku, sprzedając pączki. To tu poznałam pojęcie superata i manko. To ostatnie na szczęście tylko z nazwy.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad z Absolwentem,
rocznik 1979

Rozpocząłem naukę w klasie I a w roku 1971. Ukończyłem w roku  1979.

Dyrektorem szkoły był nieżyjący Pan Stanisław Dudka. Naszą wychowawczynią w klasach młodszych była Pani Krystyna Paluchowska, a  następnie Pani Urszula Wełpa.

Byliśmy bardzo zgrani. Często wyjeżdżaliśmy na zawody sportowe. Od kilku lat, na początku wakacji organizujemy klasowe spotkania.  Niestety, kilkoro spośród nas już odeszło. Chętnie wspominamy różne – najczęściej śmieszne zdarzenia. Czasem nieźle rozrabialiśmy. Pan Dyrektor wzywał rodziców, po czym szklarz miał nadal dużo pracy z oknami na parterze szkoły. Od czasu do czasu w ramach kary pomagaliśmy przy pracach porządkowych  na boisku lub panu palaczowi w kotłowni.

Wolny  czas spędzaliśmy z chłopakami na boisku lub podwórku. Latem   przenosiliśmy się na plażę. Graliśmy w „nogę”, „siatkę”, „kosza”.

Życzę całej Społeczności Szkolnej szybkiego powrotu do czasów sprzed pandemii, sprawdzonych przyjaciół,  wiele jubileuszy oraz pięknych wspomnień.

Wywiad z Panią Karoliną Czarnecką

Lata spędzone w szkole wspominam z łezką w oku. Pierwsze przyjaźnie przetrwały nawet do dziś. Z chęcią wróciłabym do tego okresu. Bardzo miło wspominam przerwy, w czasie których wszyscy wychodzili na boisko. Dziewczyny skakały w gumę, a chłopcy grali w piłkę

Dzisiaj Pani dziecko jest uczniem naszej szkoły.

Jestem dumna, że mój syn chodzi do tej samej szkoły co ja i bardzo ją lubi. Nauczyciele z pasją przekazują swoją wiedzę.

Tak, tego się nie zapomina. Moją pierwszą szkolną miłością był chłopak starszy ode mnie o 3 lata. Dzisiaj jest moim mężem.

Najbardziej lubiłam informatykę, matematykę i WF

Tak, szczególnie pamiętam moją pierwszą nauczycielkę klas I-III-Panią Wiesławę Lewandowską, która nauczyła mnie wszystkiego, co było mi potrzebne w dalszej edukacji. Bardzo miło wspominam także innych nauczycieli. Każdy z nich miał duży wkład w moją dalszą edukację.

największą przygodą! Zdobyłam wiedzę, która przydała mi się w późniejszym życiu. Szczególnie utkwiły w mojej pamięci słowa jednego z nauczycieli: „Wymagajcie od siebie, choćby inni nie wymagali od was” .

Wywiad z Panią Moniką Ostrowską

mama Bartłomieja Ostrowskiego z kl. II a

Do Szkoły Podstawowej Nr 1 w Ustce uczęszczałam w latach od 1996 r. do 2002 r.

Dyrektorem SP Nr 1 była Pani Bogumiła Lenard, a wychowawcą Pani Mirosława Wróbel i później Pani Krystyna Kozłowska.

Bardzo dobrze wspominam moją wychowawcę klasy od 1 do 3 – Panią Mirkę. Była miłą i bardzo serdeczną osobą, której nie dało się nie lubić. Traktowała nas jak swoje dzieci, zawsze była radosna i uśmiechnięta. Pani Krystyna uczyła nas w klasach 4-6. Była osobą poważną i wymagającą. W klasie miałam jedną koleżankę, z którą łączyła mnie pasja malarstwa. Miałyśmy wspólny zeszyt, do którego wklejałyśmy wszystkie zdjęcia Britney Spears. Na przerwach, z koleżankami, skakałyśmy w tzw.” gumę”, i graliśmy piłką w tzw. ”świecę”. Byłam wzorową uczennicą i często brałam udział w różnych konkursach i przedstawieniach teatralnych. Do tej pory pamiętam, jak grałam księżniczkę. Jedna z pań bardzo się denerwowała, bo korona zaczepiała mi się o włosy i musieliśmy zaczynać przedstawienie od nowa. Bardzo miło to wspominam.

Z koleżankami z podstawówki umocniłam więzi w późniejszych latach, w innych szkołach. Z większością osób z klasy podstawowej szłam przez życie, aż do końca liceum i razem zdawaliśmy maturę. Z jedną dziewczyną utrzymywałam kontakt przez okres studiów. Większość z nas już nie mieszka w Ustce, ale czasami spotykam znajomych podczas wakacji. Poznajemy się wzajemnie, mimo upływu lat i rozmawiamy przy każdej okazji.

Na lekcjach wf-u często graliśmy w palanta, piłkę nożną i skakaliśmy w dal. Na przerwach graliśmy w ringo. Mieliśmy bardzo wymagającego nauczyciela i kiedy tylko było można, lekcja odbywała się na boisku. Mało pamiętam zajęć w sali gimnastycznej, ale pamiętam jak skakaliśmy przez kozła, co nie było łatwe.

W obecnej sytuacji, chciałabym życzyć wszystkim nauczycielom oraz uczniom aby jak najszybciej skończyła się sytuacja pandemiczna w naszym kraju. Aby mogli wrócić do placówki i z powrotem realizować swoje cele i pasje. Życzę uczniom, aby mogli mieć możliwość prawdziwej nauki i utrzymywali ze sobą rzeczywiste kontakty. Aby mieli możliwość mieć piękne wspomnienia, takie jakie mamy my dorośli, którzy mieliśmy to szczęście, normalnie uczęszczać do szkoły.

Skip to content